Po korzystnym dla rynków akcji, obligacji i ryzykownych aktywów, w tym walut rynków wschodzących, styczniu luty przyniósł pogorszenie nastrojów globalnych inwestorów. Ucierpiał na tym także złoty, wytracając zyski z poprzedniego miesiąca. Jednak zdaniem Łukasza Zembika, analityka OANDA TMS Brokers, trend deprecjacyjny powinien się zakończyć. Widać to było już w końcówce miesiąca, ponieważ polska gospodarka, mimo słabszych danych, nie powinna wpaść w recesję. Czynnikiem decydującym o kondycji złotego będzie siła dolara, a ta z kolei zależeć będzie od danych z amerykańskiej gospodarki i perspektyw dalszych podwyżek stóp procentowych za oceanem.
Styczeń był jednym z najlepszych początków roku dla rynków finansowych. Inwestorzy kontynuowali rozpoczęte w ostatnim kwartale poprzedniego roku zakupy akcji, obligacji i ryzykownych aktywów, co świadczyło o ich optymistycznym nastawieniu. Głównym powodem były spadki inflacji w Stanach Zjednoczonych. Dzięki temu rynki miały nadzieję na złagodzenie jastrzębiego nastawienia Rezerwy Federalnej i rychłe zakończenie cyklu podwyżek stóp procentowych, i to pomimo zapewnień większości członków Komitetu Otwartego Rynku, że będą walczyć z inflacją nawet mimo ryzyka recesji. Luty przyniósł jednak pogorszenie nastrojów.
– Złoty tak naprawdę przez cały luty się osłabiał, ale w dużej mierze to wynikało z globalnego wzrostu awersji do ryzyka. W ostatnim czasie widzieliśmy korektę na giełdach, w tym korektę naszych głównych indeksów giełdowych. W takim otoczeniu, kiedy dolar amerykański zyskuje na wartości, wówczas waluty krajów wchodzących, do których zaliczany jest polski złoty, tracą na wartości – mówi agencji informacyjnej Newseria Biznes Łukasz Zembik, kierownik Departamentu Analiz domu maklerskiego OANDA TMS Brokers.
W efekcie w ostatnim miesiącu dolar zyskał do złotego ok. 2,50 proc., w związku z czym para walutowa USD/PLN wróciła do poziomu z początku roku, czyli nieco poniżej 4,40 zł. Do połowy lutego polska waluta słabła także do euro, ale wówczas trend zaczął się odwracać i dziś EUR/PLN jest nieznacznie niżej niż na początku roku.
– W ostatnim czasie poznaliśmy szereg danych inflacyjnych ze Stanów Zjednoczonych, które okazały się wyższe niż oczekiwania, co oznacza, że inflacja w Stanach Zjednoczonych spowalnia, ale to tempo spowolnienia jest znacząco niższe, niż jeszcze rynek jakiś czas temu zakładał. Rynek musiał w pewnym stopniu zmienić swoją wycenę dotyczącą przyszłych podwyżek stóp procentowych w Stanach Zjednoczonych, dlatego dolar amerykański zyskiwał, a tym samym polski złoty stracił na wartości – mówi kierownik Departamentu Analiz OANDA TMS Brokers.
Wzrost cen w Stanach Zjednoczonych, który spowalnia od czerwca 2022 roku, gdy osiągnął najszybsze tempo 9,1 proc. w ujęciu rocznym, ostatnio rozczarował. Dane z lutego za styczeń pokazały, że inflacja wyniosła 6,4 proc., podczas gdy oczekiwano jej spadku do 6,2 proc. Wyższa od oczekiwań była też inflacja bazowa. W tej sytuacji wzrosły oczekiwania rynku na poziom, jakiego sięgnąć mogą stopy procentowe za oceanem w obecnym cyklu zacieśniania polityki pieniężnej. Pojawiają się głosy, że będzie musiał on przewyższyć oczekiwany 5,25 proc. (obecnie stopa funduszy federalnych mieści się w przedziale 4,50–4,75 proc.). Spowodowało to, że kapitał popłynął znów do bezpiecznej przystani, jaką jest amerykański dolar.
– W tym momencie dla inwestorów najważniejsze dane gospodarcze to te dotyczące inflacji, czyli dynamiki wzrostu cen. One kształtują wycenę głównych walut, co w dużej mierze wpływa na wycenę polskiego złotego w relacji do euro, dolara czy franka – wyjaśnia Łukasz Zembik. – Dlatego dane dotyczące inflacji w Stanach Zjednoczonych, w strefie euro oraz w Polsce mogą wpływać w najbliższym czasie na wycenę na rynku walutowym, ale również mogą wpływać na to, czy będziemy widzieli popyt na ryzykowne aktywa, takie jak akcje na Giełdzie Papierów Wartościowych.
Zdaniem Departamentu Analiz OANDA TMS Brokers to właśnie globalne nastroje inwestorów spowodowane danymi z głównych gospodarek, a zwłaszcza ze Stanów Zjednoczonych, decydować będą o kierunku, w jakim podążać będą pary walutowe. Sama polska gospodarka bowiem, mimo że ostatnie dane pokazują wyraźne spowolnienie gospodarcze, ma szanse uniknąć recesji. Zaskakujący okazał się wprawdzie spadek konsumpcji, która przez ostatnie lata była najsilniejszym motorem polskiej gospodarki, a PKB w IV kwartale skurczył się o 2,4 proc., ale pozytywnym zaskoczeniem były dane o inwestycjach. Inflacja w styczniu ponownie wzrosła po listopadowym i grudniowym spadku, ale mniej, niż się spodziewano po likwidacji części tarcz antyinflacyjnych.
– Uważam, że ostatnia deprecjacja polskiej waluty jest ograniczona – mówi Łukasz Zemibk. – Dane z polskiej gospodarki są słabe, natomiast prawdopodobnie polska gospodarka nie wpadnie w recesję, nawet w recesję techniczną. W związku z tym, jeśli nie dojdzie do wybuchu dużej awersji do ryzyka, eskalacji wojny w Ukrainie, wówczas złoty powinien w kolejnym miesiącu albo utrzymywać się na podobnych poziomach, albo będzie lekko zyskiwał na wartości.
W 2022 roku sprzedano tyle samo piwa, co rok wcześniej, za to wartość rynku wzrosła o 10 proc. – wynika z danych NielsenIQ. Chociaż cieszyć może brak spadków, wyniki te nie napawają branży optymizmem. Po pierwsze, 2021 rok, do którego je porównujemy, był jednym z najsłabszych w ostatniej dekadzie, po drugie, wzrost wartości rynku wynika wyłącznie z wyższej średniej ceny piwa, a nie większej sprzedaży czy przesuwania się konsumentów do segmentu premium. Wyróżniającym się pozytywnie segmentem rynku, który hamuje jego spadki, jest NoLo, czyli kategoria piw bez- i niskoalkoholowych. Mimo to branża z obawą patrzy w przyszłość.
– Ubiegły rok był bardzo trudnym okresem dla branży piwowarskiej. W naszej zgodnej ocenie był to rok dużej destabilizacji. W momencie, kiedy spodziewaliśmy się odbicia popandemicznego – bo przecież w latach 2020–2021 przeżywaliśmy trudne chwile związane z pandemią – przyszła wojna w Ukrainie, która zakłóciła łańcuchy dostaw, wywołała gwałtowną inflację i skutki tej destabilizacji były odczuwalne przez cały ubiegły rok – mówi agencji Newseria Biznes Bartłomiej Morzycki, dyrektor generalny Związku Pracodawców Przemysłu Piwowarskiego – Browary Polskie. – Był to więc rok pełen wyzwań, trudnych decyzji, wielu gwałtownych zwrotów akcji, zwłaszcza związanych z dostępnością surowców i ich cenami.
Jak informuje związek, koszty produkcji piwa wzrosły średnio o ok. 25 proc. Wraz z 10-proc. podwyżką akcyzy od początku 2022 roku miało to wpływ na wzrost średniej ceny piwa, co z kolei przełożyło się na wybory konsumentów.
– Niestety kategoria piw jest bardzo wrażliwa na cenę, co oznacza, że nawet niewielkie zmiany powodowały do tej pory hamowanie popytu. Więc jeśli weźmiemy pod uwagę, że cena będzie rosła, to również popyt na piwo będzie cały czas ograniczony i możemy mieć kolejny rok z kurczącym się rynkiem – ocenia Bartłomiej Morzycki.
Za takim scenariuszem przemawiają dwa czynniki. Pierwszy to wciąż rosnące koszty surowców i produkcji, które przewyższają wzrost wartości rynku i średniej ceny. Drugi to kolejne podwyżki akcyzy – od tego roku przez kolejne cztery lata stawka będzie podwyższana o 5 proc. Popyt hamuje nie tylko kwestia ceny, lecz także ograniczanie wydatków konsumentów na takie atrakcje jak kultura, turystyka czy gastronomia.
– Wprawdzie wolumen sprzedaży piwa nie zmienił się w stosunku do roku wcześniejszego, ale warto zauważyć, że spadła konsumpcja piwa alkoholowego, a w to miejsce wzrosła konsumpcja bezalkoholowego i całościowo rynek wyszedł w okolicach zera – mówi dyrektor generalny Związku Pracodawców Przemysłu Piwowarskiego – Browary Polskie.
Utrzymanie się wyniku na poziomie z 2021 roku nie jest powodem do nadmiernego optymizmu. Był to bowiem okres największego od dekady spadku wolumenowego sprzedaży piwa. Podobnie jak 10-proc. wzrost wartości rynku – do kwoty 21,2 mld zł – nie świadczy o jego dobrej kondycji, ponieważ wynika wyłącznie ze wzrostu średniej ceny piwa.
– Jedynym segmentem piw alkoholowych, który zanotował wzrosty wolumenowe, są tzw. piwne specjalności. Pozostałe segmenty wykazują spadki sprzedaży – mówi Marcin Cyganiak, dyrektor komercyjny z NielsenIQ. – To pokazuje nam utrzymujący się obraz konsumenta, który poszukuje nowych smaków, który szuka nowych doznań, który w tej kategorii chciałby poznawać nowe produkty i oczekuje innowacji.
Segment NoLo – no alcohol, low-alcohol (piwa nisko- i bezalkoholowe) – wzrósł w ubiegłym roku o 128 mln zł, do poziomu 1,3 mld zł, w tym bezalkoholowe specjalności odnotowały blisko 22-proc. wzrost, a bezalkoholowe smakowe lagery 5-proc. r/r. Trendowi NoLo towarzyszy coraz mniejsze zainteresowanie segmentem mocnych piw. Sprzedaż mocnych lagerów w Polsce spadła o blisko 13 proc. w ujęciu rocznym.
– To jest bardzo jasnym sygnałem dla całej kategorii piwa, która ląduje całorocznie na płasko, w zasadzie z niezmienionym wolumenem – tylko dzięki tym segmentom ten wolumen jest płaski, bo pozostałe notują spadki – podkreśla Marcin Cyganiak.
– Duża część konsumentów poszukująca w piwie smaku, a nie procentów, zwraca się w kierunku oferty browarów, która jest w Polsce widoczna z oznaczeniem 0 proc. To są piwa zarówno smakowe, o bardzo szerokiej gamie różnych smaków, ale też klasyczne lagery, całkowicie pozbawione alkoholu. Czyli mamy smak piwa, a nie mamy w nim czystego alkoholu, co pozwala pić je w różnych sytuacjach albo przez konsumentów, którzy z wielu różnych powodów nie chcą alkoholu spożywać – mówi Bartłomiej Morzycki.
– Embargo na import ropy surowej do UE zostało wprowadzone dopiero 5 grudnia ub.r., embargo na import produktów naftowych zaczęło obowiązywać 5 lutego br. Dlatego musimy jeszcze przez chwilę uzbroić się w cierpliwość, bo tak naprawdę większość tych restrykcji będzie miała negatywne konsekwencje finansowe dla Rosji dopiero w tym roku – mówi dr Szymon Kardaś z European Council on Foreign Relations. Jak wskazuje, Rosji udało się już znaleźć alternatywne rynki dla dużej części dotychczasowego eksportu ropy, ale w przypadku produktów ropopochodnych – paliw, oleju napędowego i opałowego – będzie to już dużo trudniejsze. Dlatego w praktyce będzie to jedna z najdotkliwszych do tej pory sankcji wymierzonych w Rosję w związku z jej napaścią na Ukrainę.
– Te sankcje, które weszły w życie 5 lutego br., uderzą w Rosję, ponieważ bardzo trudno będzie jej znaleźć alternatywne rynki dla produktów naftowych do tej pory sprzedawanych w Europie. Przypomnę, że jeszcze przed wojną, w 2021 roku, udział Unii Europejskiej w rosyjskim eksporcie produktów naftowych na rynki zewnętrzne sięgał 62 proc. – mówi agencji Newseria Biznes dr Szymon Kardaś.
W ramach unijnych sankcji 5 grudnia ub.r. weszło w życie embargo na import rosyjskiej ropy naftowej drogą morską do państw UE. Razem z embargiem na import produktów ropopochodnych są to odsunięte w czasie mechanizmy pakietu sankcyjnego, który UE przyjęła na początku czerwca ub.r. i który – jak podkreślają eksperci – ma być dla Rosji najbardziej dotkliwy. Jak podaje Polski Instytut Ekonomiczny, przed wojną Unia Europejska importowała z Rosji blisko 3 mln baryłek ropy dziennie. Państwa UE łącznie odpowiadały też za ok. 40 proc. rosyjskich zysków związanych z eksportem ropy. To istotne o tyle, że sprzedaż ropy i innych paliw jest podstawowym źródłem dochodu Federacji Rosyjskiej. Odpowiada za ok. 1/3 dochodów rosyjskiego budżetu centralnego, w dużym stopniu finansując kremlowską machinę wojenną.
– Rosja oczywiście próbuje znaleźć substytucję dla rynku europejskiego i deklaruje wolę szukania alternatyw, zarówno jeśli idzie o eksport naftowy, jak i gazowy, ale otwarte pozostaje pytanie, na ile te plany okażą się możliwe do realizacji w horyzoncie tego roku i kolejnych lat. W przypadku ropy surowej sytuacja jest trochę prostsza, dlatego że łatwiej jest przekierowywać ją na tak chłonne rynki jak np. chiński czy indyjski – tłumaczy ekspert European Council on Foreign Relations.
Jak wskazuje, unijne sankcje zmusiły Rosję do przekierowania eksportu ok. 70–80 mln ton ropy. Duża jej część trafia obecnie do Chin i Indii, które w ubiegłym roku znacząco zwiększyły zakupy rosyjskiej ropy surowej – z ok. 1,5 mln t w 2021 roku do ponad 20 mln t w ciągu 10 miesięcy ub.r. Agencja Reuters podała, że styczniowy import rosyjskiej ropy do Indii był o ponad 9 proc wyższy niż w grudniu. To wciąż może jednak nie zrekompensować strat związanych z brakiem dostępu do unijnego rynku.
– Część ropy pewnie się uda na tych rynkach sprzedać, ale mam wątpliwości, czy wszystko – podkreśla dr Szymon Kardaś. – Sytuacja jest trudniejsza w przypadku rosyjskich produktów naftowych, bo tutaj znalezienie alternatywnych rynków zbytu jest dużo trudniejsze niż w przypadku ropy surowej. Kraje takie jak Indie i Chiny – chociaż kupują więcej rosyjskiej ropy surowej – nie są specjalnie zainteresowane zwiększaniem importu produktów naftowych. Mają po prostu własne rafinerie i produkcję. Dlatego najprawdopodobniej będzie to oznaczać konieczność ograniczenia przetwórstwa naftowego w Rosji. A to z kolei może mieć przełożenie na poziom wydobycia, czyli krótko mówiąc: może zmusić Rosję do zmniejszenia poziomu wydobycia ropy.
W jego ocenie Rosja próbuje różnymi sposobami obchodzić unijne sankcje. Rosyjska ropa trafia np. do krajów takich jak Singapur czy Zjednoczone Emiraty Arabskie, gdzie jest mieszana z innym surowcem i ponownie trafia na rynek pod zmienionym szyldem.
– Zamiar jest taki, aby w ten sposób dostarczać tę ropę do państw, które formalnie wprowadziły embargo. Myślę, że w tym roku będzie się pojawiać więcej branżowych doniesień dotyczących takich prób obchodzenia sankcji, dlatego bardzo ważne jest, aby monitorować przestrzeganie restrykcji wobec rosyjskiego sektora energetycznego i wychwytywać tego typu sytuacje – mówi ekspert European Council on Foreign Relations. – Oczywiście jest też druga, europejska strona medalu, ponieważ dotąd byliśmy w pewnym stopniu uzależnieni od dostaw produktów naftowych z Rosji. W UE podjęto już pewne kroki, które mają na celu znalezienie substytucji, czyli zwiększenie importu z państw takich jak USA, Indie czy kraje Bliskiego Wschodu. Pytanie oczywiście, jakie będą koszty tej substytucji i czy w krótkim czasie uda się w pełni zastąpić rosyjskie produkty ropopochodne. Pod tym względem 2023 rok będzie okresem testowym dla wszystkich.
Wyzwaniem dla rosyjskiej gospodarki będzie także spadek ceny ropy, m.in. Urals. Eksperci PIE przypominają, że w tegorocznym budżecie przyjęto jej cenę na poziomie 70 dol. za baryłkę, a od grudnia oscyluje ona w okolicach 50 dol. Dochody budżetowe Rosji z podatków od wydobycia i eksportu ropy mogą być więc znacząco przeszacowane. Dodatkowo surowiec płynie do Indii czy Chin po mocno przecenionych stawkach.
– Musimy jeszcze przez chwilę uzbroić się w cierpliwość, bo tak naprawdę większość tych restrykcji będzie miała negatywne konsekwencje finansowe dla Rosji dopiero w tym roku – mówi dr Szymon Kardaś. – Ubiegły rok Rosjanie zamknęli dobrze, co jednak było efektem wysokich cen ropy naftowej i gazu, które utrzymywały się przez większość roku. Dlatego nawet spadające wolumeny dostaw do europejskich odbiorców nie przekładały się na spadek wpływów z eksportu. Natomiast w tym roku bardzo niskie ceny ropy w połączeniu z unijnym embargiem mogą już dużo poważniej przełożyć się na spadek wpływów do rosyjskiego budżetu.
Rusza pierwszy nabór w ramach programu Fundusze Europejskie dla Nowoczesnej Gospodarki na lata 2021–2027 (FENG). Od 21 lutego mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa mogą składać wnioski o dofinansowanie ze Ścieżki SMART. W pierwszym naborze PARP rozdysponuje blisko 4,5 mld zł, które beneficjenci będą mogli przeznaczyć na rozwój działań badawczych i innowacyjnych. Celem konkursu jest wzmocnienie zdolności badawczych i innowacyjnych przedsiębiorstw poprzez realizację prac B+R, wdrożenie innowacji, a także działań skupiających się m.in. na gospodarce niskoemisyjnej, zmianach klimatu oraz gospodarce o obiegu zamkniętym.
– Fundusze Europejskie dla Nowoczesnej Gospodarki to 7,9 mld euro, które przyczynią się do wsparcia i rozwoju polskiej gospodarki. Pieniądze z tego programu sfinansują badania i innowacje oraz wykorzystywanie zaawansowanych technologii – mówi Grzegorz Puda, minister funduszy i polityki regionalnej. – Przeznaczymy te pieniądze na wzrost konkurencyjności małych i średnich przedsiębiorstw, rozwinięcie umiejętności na rzecz inteligentnej specjalizacji, transformację przemysłową i przedsiębiorczość, a także na transformację gospodarki w kierunku Przemysłu 4.0. To oznacza, że przez najbliższe lata będziemy finansować projekty badawczo-rozwojowe i wspierać współpracę nauki, biznesu, instytucji i organizacji tworzących środowisko, które sprzyjają innowacyjności i tworzą system wsparcia dla rozwoju nowoczesnej gospodarki.
– W ramach Funduszy Europejskich dla Nowoczesnej Gospodarki uruchamiamy Ścieżkę SMART – program wsparcia na badania i wdrożenie innowacyjnych badań – mówi agencji informacyjnej Newseria Biznes Dariusz Budrowski, prezes Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości.
Ścieżka SMART skierowana jest do sektora MŚP, dużych przedsiębiorstw oraz konsorcjów naukowo-przemysłowych (organizacje i instytuty badawcze, organizacje pozarządowe, uczelnie i inne podmioty systemu szkolnictwa wyższego i nauki). PARP jest odpowiedzialna za realizację pierwszego naboru skierowanego do mikro-, małych i średnich firm. Ścieżka SMART pozwoli na przekazanie środków na realizację projektów w wysokości 10,67 mld zł, z czego PARP rozdysponuje 6,67 mld zł.
– W ramach Ścieżki SMART od 21 lutego uruchamiamy nabór wniosków o dofinansowanie. Łączna pula środków, które chcemy przeznaczyć w ramach ścieżki SMART na realizację projektów, to 2,4 mld euro – informuje prezes PARP. – Pierwszy nabór, który kończy się 12 kwietnia, to 1 mld euro przeznaczony dla mikro-, małych i średnich firm działających na terenie Polski, które skorzystają ze wsparcia i złożą wniosek obejmujący minimum jeden obligatoryjny moduł B+R lub wdrożenie innowacji.
Ścieżka SMART jest realizowana w sposób modułowy. Przedsiębiorca z sektora MŚP wybiera jeden z dwóch modułów obowiązkowych (prace badawczo-rozwojowe lub wdrożenie innowacji) oraz dowolną liczbę modułów fakultatywnych, których ma do wyboru pięć: cyfryzacja, zazielenienie przedsiębiorstw, internacjonalizacja, rozwój kompetencji i infrastruktura B+R.
– To moduły, w ramach których przedsiębiorca będzie mógł zrealizować swój pomysł biznesowy i rozwijać swoją firmę tak, jak tego potrzebuje – podkreśla Dariusz Budrowski.
W module obligatoryjnym B+R wnioskodawca może uzyskać finansowanie na wszystkie elementy procesu badawczego – badania przemysłowe, prace rozwojowe (w tym stworzenie prototypu oraz testowanie go) oraz zaangażowanie przyszłych użytkowników. Aby moduł mógł być objęty wsparciem, przedsiębiorca musi zaplanować przynajmniej prace rozwojowe. Efektem zaplanowanych prac B+R powinno być opracowanie możliwego do wdrożenia w działalności gospodarczej innowacyjnego rozwiązania, tj.: nowego albo ulepszonego wyrobu lub usługi (innowacji produktowej) lub nowego albo ulepszonego procesu biznesowego dotyczącego funkcji działalności przedsiębiorstwa w zakresie produkcji wyrobów lub usług (innowacji w procesie biznesowym).
Drugi moduł obligatoryjny, który przedsiębiorca może wybrać, to wdrożenie innowacji. Obejmuje on dofinansowanie wdrożenia w przedsiębiorstwie wyników prac B+R posiadanych przez wnioskodawcę lub będących efektem realizacji modułu B+R. Wyniki prac B+R muszą prowadzić do powstania innowacji produktowej lub procesowej co najmniej na poziomie krajowym. Wśród kosztów objętych wsparciem znajdują się m.in.: zakup lub leasing gruntów oraz nieruchomości zabudowanych, zakup lub leasing środków trwałych innych niż nieruchomości, nabycie robót i materiałów budowlanych czy zakup wartości niematerialnych i prawnych.
– W zależności od potrzeb przedsiębiorca będzie miał możliwość sfinansowania zakupu lub remontu nieruchomości, zakupu maszyn, urządzeń, ale także zatrudnienia personelu do przeprowadzenia badań, które są niezbędne do wypracowania innowacyjnych rozwiązań – wylicza prezes PARP. – To bardzo istotne, że wszystkie moduły, które wpływają w tym konkursie, będą miały możliwość zrealizowania kompleksowego wsparcia dla przedsiębiorcy. Przedsiębiorca sam będzie decydował, jaki rodzaj wsparcia chce uzyskać i co chciałby uzyskać jako finalny efekt tego przedsięwzięcia.
– Na razie banki będą czekać na finalne rozstrzygnięcie TSUE, które prawdopodobnie nastąpi w ciągu sześciu miesięcy – mówi Tadeusz Białek, wiceprezes Związku Banków Polskich, odnosząc się do czwartkowej opinii Rzecznika Generalnego TSUE. Zgodnie z nią kredytobiorcy mogą dochodzić względem banków roszczeń wykraczających poza zwrot świadczeń pieniężnych, ale decydować o tym mają sądy krajowe. Jednocześnie w opinii wskazano, że banki nie mogą się domagać od klienta wynagrodzenia za wieloletnie korzystanie z kapitału. ZBP zauważa jednak nieścisłości w samej opinii i podkreśla, że takie stanowisko byłoby niezgodne z wcześniejszym orzecznictwem. – W opinii jest wprost napisane, że bank również powinien odwoływać się do przepisów prawa krajowego. Innymi słowy i konsument, i bank są z punktu widzenia prawnego w tym samym punkcie – mówi ekspert.
– Opinia Rzecznika Generalnego nie ma charakteru wiążącego. To jest dosyć specyficzny instrument, pewnego rodzaju wskazówka dla TSUE, która nie do końca może być odzwierciedlona w treści ostatecznego rozstrzygnięcia. Nawet w polskich sprawach mieliśmy głośne przypadki, gdzie opinia i wyrok były rozbieżne. Tak było chociażby w przypadku powszechnie znanego, tzw. małego TSUE, czyli orzeczenia, które dotyczyło rozliczenia kosztów przedterminowej spłaty kredytu konsumenckiego. Dlatego też nie wiadomo, jakie będzie ostateczne rozstrzygnięcie i czy Trybunał podzieli wnioski wynikające z opinii Rzecznika. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że w treści komunikatu i szczegółowej treści opinii są pewne rozbieżności – mówi agencji Newseria Biznes Tadeusz Białek.
Prawo do wynagrodzenia za korzystanie z kapitału to jedna z ostatnich kwestii, jakie pozostały do rozstrzygnięcia w orzecznictwie dotyczącym kredytów frankowych. Chodzi o sprawę C-520/21, w której Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia zwrócił się do TSUE z tzw. pytaniem prejudycjalnym dotyczącym tego, czy w przypadku unieważnienia umowy kredytu frankowego ze względu na niedozwolone zapisy stronom przysługuje wynagrodzenie za wieloletnie, bezumowne korzystanie z kapitału.
W czwartek 16 lutego br. opinię w tej sprawie wydał Rzecznik Generalny Trybunału Sprawiedliwości UE Anthony Michael Collins. Wskazał w niej, że unijna dyrektywa 93/13 nie stoi na przeszkodzie, aby kredytobiorcy, po uznaniu umowy kredytu frankowego za nieważną, dochodzili względem banków roszczeń wykraczających poza zwrot świadczeń pieniężnych, ale o tym powinny decydować sądy krajowe. Jednocześnie unijna dyrektywa ma stać na przeszkodzie, aby takiego wynagrodzenia od kredytobiorców domagały się banki.
– Chciałbym zwrócić uwagę, że komunikat w tej sprawie nie jest spójny z treścią samej opinii i może nawet trochę wprowadzać w błąd – mówi wiceprezes Związku Banków Polskich. – W treści samej opinii jest wprost napisane, że bank, poszukując dodatkowych roszczeń, np. zwrotu korzystania z kapitału, również powinien odwoływać się do przepisów prawa krajowego. Innymi słowy i konsument, i bank są z punktu widzenia prawnego w tym samym punkcie.
Jak wynika z komunikatu Związku Banków Polskich, w opinii Rzecznika Generalnego TSUE dyrektywa 93/13 nie reguluje tego, jak powinny rozliczyć się strony umowy o kredyt indeksowany, jeśli zostanie ona uznana za nieważną. Dlatego odpowiedzi na pytanie, czy konsument może żądać od banku zwrotu kosztów korzystania z zapłaconych rat, należy szukać właśnie w prawie krajowym. Jeśli dopuszcza ono takie roszczenie konsumenta, to dyrektywa nie stoi temu na przeszkodzie.
W komunikacie dotyczącym opinii Rzecznika Generalnego TSUE wskazano, że dyrektywa 93/13 stoi na przeszkodzie roszczeniom banków. Jednak, jak zauważa ZBP, to stanowisko jest sprzeczne z wcześniejszym wyrokiem Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w sprawie C-395/21 i w sprawach połączonych C-349/18, C-350/18 oraz C-351/18, zgodnie z którymi to prawo krajowe decyduje o skutkach nieważności umowy.
Jednocześnie Rzecznik nie wypowiedział się też w kwestii roszczeń banku o waloryzację kapitału, a takie roszczenie uznał za zasadne Sąd Okręgowy w Warszawie w głośnym wyroku z 10 lutego br. (sygn. akt XXV C-1039/22).
– Warto też zwrócić uwagę, że mamy w TSUE lustrzaną sprawę, która jest zawieszona do czasu rozstrzygnięcia tej obecnej. W tej lustrzanej sprawie pytanie brzmi, czy bankowi przysługuje jakiekolwiek roszczenie z tytułu zwrotu kosztów z korzystania z kapitału. Myślę, że przed nami co najmniej pół roku oczekiwania na finalne rozstrzygnięcie, które spowoduje również odwieszenie tej drugiej sprawy – zapowiada Tadeusz Białek.
Jak podkreśla, banki będą na razie czekać na finalne rozstrzygnięcie TSUE, które może się okazać inne niż opinia Rzecznika Generalnego.
– Oczywiście gdyby zdarzyło się tak, że TSUE podzieli wnioski wynikające z tej opinii, to odsyłam do treści stanowisk organów nadzoru, a zwłaszcza Komisji Nadzoru Finansowego. Wskazywała ona na ogromne konsekwencje finansowe dla stabilności polskiego sektora finansowego, ale również na aspekt niesprawiedliwości, jaka miałaby miejsce, porównując sytuację kredytobiorcy frankowego z analogiczną sytuacją kredytobiorcy złotowego, który jest zobowiązany nadal spłacać swoje raty w pełnej wysokości – mówi wiceprezes Związku Banków Polskich. – To porównanie, jak wskazała KNF, prowadziłoby do dyskryminacji kredytobiorców złotowych względem frankowych, a mówiąc wprost – do sytuacji naruszającej elementarne zasady współżycia społecznego. Jeżeli ktoś kupił mieszkanie lub dom za kredyt, a następnie okazuje się, że poza zwrotem samego kapitału nie musi za to nic płacić, to jest sytuacja po prostu niesprawiedliwa.
Według KNF liczba spłacanych kredytów mieszkaniowych we frankach szwajcarskich wynosi nieco ponad 300 tys., a ich wartość to ok. 60 mld zł (dane na październik 2022 roku). Sprawy frankowe, których jest ok. 90 tys., stanowią obecnie istotną część sporów toczących się przed polskimi sądami. Dotychczasowe orzecznictwo w takich sprawach było raczej korzystne dla frankowiczów – sądy w prawie wszystkich przypadkach decydują o unieważnieniu umowy z bankiem. Wyrok TSUE w sprawie C-520/21 będzie mieć kluczowe znaczenie dla dalszego przebiegu sporów sądowych.
– Trzeba przypomnieć, że TSUE – chociażby w słynnej sprawie BPH C-19/20 – wyraźnie mówił o prymacie utrzymywania umów, a nie ich unieważnianiu. Tymczasem w Polsce obserwujemy zupełne pomijanie tego, o czym mówił trybunał, czyli konieczności badania abuzywności klauzul. To w ogóle nie ma miejsca, mamy do czynienia z pewnym automatyzmem orzeczeń. Jeżeli taka linia będzie dalej utrzymywana, to oznacza możliwość realizacji scenariuszy, o których mówiła Komisja Nadzoru Finansowego, czyli poważnych zagrożeń dla stabilności sektora finansowego w Polsce – mówi Tadeusz Białek.
Pod względem wielkości przeładunków ubiegły rok był rekordowy dla Portu Gdańsk. Największy wzrost wygenerowały dwie grupy ładunkowe, czyli węgiel i ropa naftowa, na co wpływ miała sytuacja gospodarcza i polityczna związana z wojną w Ukrainie. Istotne okazały się też prowadzone w porcie wielomiliardowe inwestycje, które w nadchodzących latach nie zwolnią tempa. Duże znaczenie będą miały prowadzone projekty kolejowe, które mają usprawnić dostarczanie towarów w głąb kraju.
– Rekordowe przeładunki w 2022 roku oznaczają nowy benchmark i nowe wyzwania związane z realizacją potrzeb państwa, które ponownie będą dotyczyć węgla i ropy naftowej. Zresztą nie tylko polskiego państwa, ale także potrzeb po stronie niemieckich rafinerii – mówi agencji Newseria Biznes Sławomir Michalewski, wiceprezes ds. finansowych zarządu Morskiego Portu Gdańsk. – Rafinerie w Leunie i w Schwedt to są główne rafinerie we wschodniej części Niemiec, którym port w Rostocku jest w stanie dostarczyć tylko ok. 8 mln t ropy. Natomiast moce produkcyjne i potrzeby tych rafinerii przekraczają 20 mln t ropy. Dlatego w tym roku czeka nas duże zadanie związane z zapewnieniem zaopatrzenia w ropę naftową tych niemieckich rafinerii.
Według danych Ministerstwa Infrastruktury ubiegły rok był rekordowy dla strategicznych polskich portów morskich, które w sumie przeładowały 133,2 mln t ładunków, co stanowiło ok. 18-proc. wzrost r/r. Duży udział miał w tym Port Gdańsk, w którym przeładowano ogółem 68,2 mln t ładunków, czyli o ponad 28 proc. w stosunku do 2021 roku. Jest to zarazem najwyższy wynik gdańskiego portu w historii.
– Na ten wzrost złożył się głównie węgiel, którego w ubiegłym roku zaimportowaliśmy do Polski 12,5 mln t, oraz dodatkowy import ropy naftowej przez nasz terminal Naftoport – wyjaśnia dyrektor finansowy portu.
Jak wskazuje, po wybuchu wojny w Ukrainie port stanął wobec wyzwań związanych z jej gospodarczymi konsekwencjami i embargiem na dostawy rosyjskiego węgla. Porty morskie, w tym Gdańsk, musiały przejąć wolumen tego surowca z odległych kierunków. Wzrost w przeładunkach węgla przekroczył 175 proc., a w paliwach płynnych – 35 proc. Znacząco większe były także przeładunki drewna (o ponad 413 proc.) i rud (o ponad 133 proc.).
– Po wybuchu wojny Port Gdańsk musiał szybko zareagować na potrzeby polskiej gospodarki związane z importem mocno zwiększonych ilości węgla i ropy naftowej. Dalej musieliśmy też dokładniej przyjrzeć się potrzebom zgłaszanym do nas przez podmioty ukraińskie, które w związku z blokadą Morza Czarnego musiały znaleźć alternatywne drogi do tego, aby realizować swoje kontrakty handlu zagranicznego – mówi Sławomir Michalewski. – W nadchodzącym czasie musimy m.in. przygotować się na większą liczbę ładunków, które będą docierać do Portu Gdańskiego drogą kolejową z Ukrainy. Budowanie łańcucha dostaw do Morza Bałtyckiego – jako alternatywnego w stosunku do Morza Czarnego – leży w jej dużym interesie, aby móc stworzyć sobie dodatkowe możliwości eksportu swoich płodów rolnych i produktów stalowych.
Wpływ na rekordowe wyniki Portu Gdańsk miała nie tylko sytuacja gospodarcza i polityczna, ale również inwestycje – zwłaszcza w Porcie Wewnętrznym, gdzie zmodernizowano ok. 5 km nabrzeży, które służą bieżącym przeładunkom i wprost przekładają się na możliwości obsługi dodatkowego wolumenu towarów. Całkowity koszt tej inwestycji to ponad 595 mln zł. Zrealizowane zostały również inwestycje poprawiające kolejowy dostęp do portu.
– Jesteśmy po bardzo dużej przebudowie systemu dróg kolejowych na terenie portu. Wybudowaliśmy ponad 10 km nowych torów. To umożliwiło lepsze skomunikowanie nabrzeży, zwiększenie długości i nośności pociągów – mówi wiceprezes zarządu Morskiego Portu Gdańsk.
Jak wskazuje, inwestycje prowadzone przez port były kompatybilne z inwestycjami przeprowadzonymi przez PKP PLK. Pod koniec ubiegłego roku kolejowa spółka podsumowała prowadzone przez ponad 30 miesięcy prace nad rozbudową sieci kolejowej gdańskiego portu, których sumaryczny koszt sięgnął 1,1 mld zł.
– To m.in. budowa trzech nowych stacji na bezpośrednim zapleczu portu, 70 km nowych torów i stacja Gdańsk Port Północny – 28 torów o pełnej długości 740 m. To jest już standard europejski – mówi Sławomir Michalewski. – Inwestycje potrzebne w Porcie Gdańsk to z pewnością inwestycje związane z zapewnieniem bezpieczeństwa i stabilności transportu kolejowego, jego odporności na ewentualne problemy. To jest budowa drugiego mostu kolejowego, który połączy głębokowodną część Portu Gdańskiego, terminal kontenerowy, ale również terminale węglowe ze stałym lądem, bo trzeba pamiętać, że ta część portu znajduje się na wyspie i prowadzi do niej tylko jeden most kolejowy. W mojej ocenie to w tej chwili najbardziej priorytetowa inwestycja, którą należy zrealizować.
Rozwój kolei dużych prędkości także będzie mieć znaczenie dla działalności portu, choć niebezpośrednie.
– Jest to bardzo ważny projekt, który pozwoli odciążyć z pewnością linie kolejowe towarowe, które biegną do portu w Gdańsku. Udział obsługi kolejowej Portu Gdańsk waha się między 28 a 35 proc., więc w każdym roku rośnie. W tej chwili nasza zdolność obsługi wysyłki pociągów w głąb kraju z portu to jest ponad 50 pociągów dziennie. Z naszej perspektywy jest to więc upłynnienie ruchu do i z portu – mówi ekspert.
Pod względem przeładunków Port Gdańsk zajmuje obecnie drugie miejsce na Bałtyku. Jest też najszybciej rozwijającym się portem ostatniej dekady, ze wzrostem przeładunków sięgającym w tym czasie 170 proc. Jednak ten szybki wzrost pociąga za sobą konieczność dalszych wielomiliardowych inwestycji. Planowane i w trakcie realizacji są już przedsięwzięcia opiewające na ponad 4,2 mld zł.
Budowa terminala kontenerowego, który będzie w stanie przyjmować największe statki, jakie mogą wpływać na Bałtyk, rozbudowa gazoportu i projekty związane z sektorem offshore – to najważniejsze, realizowanie obecnie inwestycje w Porcie Szczecin–Świnoujście. Już w tej chwili jest to najszybciej rozwijający się zespół portowy na południowym Bałtyku. Realizowane inwestycje mają ten rozwój dodatkowo przyspieszyć, choć władze portu wskazują, że prognozy na nadchodzący rok są obarczone wieloma niewiadomymi. – W ciągu ostatnich dwóch–trzech lat mieliśmy już dwa „czarne łabędzie” i miejmy nadzieję, że one nie latają stadami – wskazuje Daniel Stachiewicz, wiceprezes zarządu Morskich Portów Szczecin i Świnoujście.
– W ubiegłym roku na terenie portów Szczecin–Świnoujście wolumen przeładunków wyniósł ponad 36,8 mln t, czyli o blisko 3,6 mln t więcej niż w 2021 roku, a największy udział w tym wzroście miały paliwa. Duży wzrost osiągnęliśmy w przeładunkach gazu LNG w gazoporcie w Świnoujściu, a drugą grupą był węgiel, czyli ładunek masowy, który jest niezbędny dla polskiej gospodarki – mówi agencji Newseria Biznes Daniel Stachiewicz.
Według danych Ministerstwa Infrastruktury w ubiegłym roku wolumen przeładunków w Porcie Szczecin–Świnoujście zwiększył się w sumie o 11 proc. r/r, do poziomu 36,8 mln t, i był to piąty najwyższy wynik na Bałtyku. Na port ten przypada 27,6 proc. przeładunków w polskich portach morskich. Dziś jest on najbardziej dynamicznie rozwijającym się zespołem portowym na południowym Morzu Bałtyckim, ze wzrostem przeładunków w latach 2011–2022 na poziomie 72 proc.
W ubiegłym roku przeładunki węgla były o 51 proc. wyższe niż w 2021 roku (w sumie 4,3 mln t). Dostawy LNG wzrosły o blisko 55 proc. – w gazoporcie obsłużono 58 jednostek, podczas gdy w roku 2021 było ich 35. Przeładunki paliw wzrosły o 42,5 proc., a obroty w grupie rud metali – o 11,4 proc. Spadki odnotowano z kolei w drobnicy oraz w segmencie zbóż, co jest po części efektem odblokowania ukraińskich portów i eksportu płodów rolnych bezpośrednio z Ukrainy.
– Szacujemy, że w 2023 roku nastąpi wzrost przeładunków gazu, ponieważ infrastruktura gazoportu jest w trakcie procesu inwestycyjnego, który ma się zakończyć właśnie w tym roku. To będzie ok. 8,7 mld m3 gazu, co przelicza się na ok. 6,2–6,3 mln t. Zapewne utrzymane zostaną też przeładunki węgla, a także wszystkie pozostałe grupy ładunkowe – ocenia wiceprezes ds. ekonomiczno-finansowych Morskich Portów Szczecin i Świnoujście.
Jak zaznacza, prognozy na nadchodzący rok są jednak obarczone dużym ryzykiem, ponieważ na wolumen przeładunków w porcie Szczecin– Świnoujście może wpłynąć m.in. rozwój sytuacji w Ukrainie.
– W tej sytuacji, która trwa od dwóch–trzech lat, ciężko cokolwiek przewidywać. Najpierw w 2020 roku w całej gospodarce doświadczyliśmy pandemii COVID-19, 24 lutego 2022 roku przyniósł wybuch wojny w Ukrainie, o którym zapewne większość z nas w ogóle nie myślała, że może się zdarzyć. Mamy już więc dwa czarne łabędzie w tym otoczeniu makroekonomicznym, w którym działa port. Mam nadzieję, że one nie latają stadami – mówi ekspert. – Zależy nam na tym, żeby port maksymalizował ilość przeładunków, ponieważ to jest dobre zarówno dla gospodarki, operatorów, jak i dla podmiotu, którym jest zarząd portu i który wszystkie środki pozyskane z pracy operatorów reinwestuje później w infrastrukturę portową.
To właśnie realizowane inwestycje mają wpływ na coraz szybszy rozwój i rosnący wolumen przeładunków. W ubiegłym roku zakończyła się m.in. modernizacja toru wodnego Szczecin–Świnoujście, który został pogłębiony do 12,5 m. Całkowity koszt inwestycji wyniósł 1,9 mld zł. Zrealizowane zostały również inwestycje poprawiające kolejowy dostęp do portów w Szczecinie i Świnoujściu.
– Najważniejsze inwestycje, które realizujemy obecnie, są związane z infrastrukturą zabezpieczającą bezpieczeństwo państwa i to jest przede wszystkim rozbudowa terminala LNG – mówi Daniel Stachiewicz. – 13 października ub.r. podpisaliśmy też umowę dotyczącą budowy terminala do obsługi morskich farm wiatrowych. W początkowej fazie będzie on spełniać funkcję terminala instalacyjnego, natomiast później posłuży jako terminal serwisowy i obsługowy dla morskich farm wiatrowych.
Jak podkreśla, inwestycją bardzo istotną nie tylko z punktu widzenia portu, ale i całego Pomorza Zachodniego jest również budowa terminala kontenerowego, który powstanie na wschód od gazoportu i przejmie funkcje obecnego portu wewnętrznego w Świnoujściu. Będzie w stanie przyjmować największe statki kontenerowe, jakie mogą wpływać na Bałtyk. Zgodnie z założeniami jego możliwości przeładunkowe mają sięgać 1,5–1,6 mln TEU rocznie, a planowane zatrudnienie w nowym terminalu to ok. 700–900 osób.
– W ubiegłym roku został wybrany partner do dalszych rozmów – konsorcjum podmiotów, które będą dążyły do tego, aby na otwartym morzu zbudować terminal o możliwości przeładunkowej do 1,5 mln TEU w skali roku. Tak więc jest to potężne przedsięwzięcie, które bardzo wzmocni pozycję Szczecina–Świnoujścia zarówno na mapie portów bałtyckich, jak i w sieci TEN-T, do której należą – mówi wiceprezes ds. ekonomiczno-finansowych Morskich Portów Szczecin i Świnoujście.
Aktualizacja 1.02.23 10:00
Co piąty Polak dba o środowisko i myśli o ekologii – wynika z badania Open Research, które pokazuje też, że społeczna świadomość związana z ekologią rośnie. Także podczas zakupów – według danych podawanych przez DS Smith, ponad 46 proc. Polaków zastanawia się, co zrobi z opakowaniem po zakupionym produkcie, a 50 proc. z nich wybiera wyłącznie opakowania, które można później poddać recyklingowi. Eksperci wskazują, że tzw. zielony e-commerce to w tej chwili jeden z najważniejszych trendów w internetowym handlu, ale z biegiem czasu ekologia będzie mieć rosnący wpływ na politykę firm niemal z każdej branży. Wymuszą to właśnie stale rosnące oczekiwania konsumentów w zakresie ochrony środowiska i klimatu.
– Badania panelu Ariadna pokazały, że w tej chwili tylko dla 35 proc. Polaków ważne jest, czy firma spełnia normy środowiskowe, czy dba o społeczną odpowiedzialność. To oznacza, że dla ponad 60 proc. Polaków ten aspekt wciąż nie jest ważny, liczy się raczej rachunek ekonomiczny. Jednak zmiany muszą nadejść. Jeżeli mniejsze, polskie firmy chcą współpracować z tymi największymi, muszą spełniać pewne wymagania środowiskowe – mówi Damian Kuraś, dyrektor Instytutu ESG. – Ja bym apelował do Polaków, żeby kupowali mniej, żeby sprawdzili w koszyku w centrum handlowym, czy naprawdę potrzebują tak wielu tanich towarów. Być może warto kupić trochę mniej, ale mieć świadomość, że dany produkt rzeczywiście powstał w sposób zrównoważony i z poszanowaniem dla planety.
Według ubiegłorocznego raportu Ministerstwa Klimatu i Środowiska, aż 81 proc. Polaków raczej dobrze bądź zdecydowanie dobrze ocenia własną postawę ekologiczną. Jednak te deklaracje nie zawsze idą w parze z realnymi działaniami na rzecz środowiska i klimatu. Tylko niecała połowa (47 proc.) wymieniła całe domowe oświetlenia na energooszczędne żarów LED, a jeśli odłączają od gniazdka nieużywane ładowarki, to raczej ze względów ekonomicznych niż ekologicznych. Polacy znacznie częściej wybierają też samochód niż inne, bardziej ekologiczne sposoby dojazdu do pracy, a 33 proc. przyznaje, że stara się pilnować ekonawyków nawet na wakacjach, ale nie zawsze im to wychodzi („raport Ekologiczne zachowania Polaków” 2022, MKiŚ).
– Życie w ten sposób potrafi być trudne, ponieważ wymaga wyrzeczeń. Jesteśmy narażeni na wiele pokus, przede wszystkim na działanie reklam, marketing, ciągle pojawiają się produkty, których wydaje nam się, że potrzebujemy. Brak czasu też powoduje, że często próbujemy wybrać najprostsze albo najtańsze rozwiązania, to wszystko jest wyzwaniem – mówi propagatorka ruchu zero waste Anna Czartoryska-Niemczycka.
Są też jednak pozytywy: zdecydowana większość społeczeństwa przyznaje się do segregowania śmieci (85 proc.) oraz korzystania z toreb i opakowań wielokrotnego użytku (85 proc.) i oszczędzania energii w domu i w pracy (78 proc.). Co piąty Polak zachowuje się wzorowo, jeśli chodzi o dbanie o środowisko i globalne myślenie o ekologii – wynika z ubiegłorocznego badania Open Research, które pokazuje też, że Polacy całkiem dobrze orientują się w pojęciach dotyczących ekologii, a społeczna świadomość związana z tym tematem z biegiem czasu rośnie. Także podczas zakupów, bo – jak wynika z badania – już 39 proc. Polaków woli wybierać marki, które dbają o środowisko, średnio co trzeci kupuje ekologiczne kosmetyki i produkty spożywcze.
– Polscy konsumenci coraz częściej zwracają uwagę na to, czy kupują ekologicznie – mówi Kamila Koźbiał, dyrektor marketingu DS Smith w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. – Coraz ważniejsze jest dla nich również to, co dzieje się wokół produktu, który kupują. Dla przykładu widzimy, że w kanale e-commerce konsumenci chcą mieć pewność, że kupowane przez nich produkty są wysyłane w ekologicznych, odpowiednio dopasowanych opakowaniach. Są świadomi tego, że zbyt duże opakowanie, w którym jest mały produkt, generuje bardzo duży koszt środowiskowy.
Jak podaje DS Smith, jeden z największych producentów opakowań, każdego roku w zbyt dużych opakowaniach do polskich konsumentów dostarczanych jest ponad 40 mln m3 powietrza. Takie pakowanie przesyłek w źle dopasowane pudełka generuje prawie 2,5 mln dodatkowych kursów samochodów dostawczych, co przekłada się na ponad 42 tys. ton zbędnego CO2. Równie dużym problemem środowiskowym są materiały wykorzystywane do pakowania paczek – ze względu na ich zbyt duży rozmiar w Polsce marnuje się rocznie blisko 89 tys. t tektury i ok. 333 mln mkw. plastikowej taśmy klejącej.
– Konsumenci chcą wiedzieć, z czego wykonane są opakowania produktów, czy są one papierowe czy plastikowe, czy można je poddać recyklingowi – mówi Kamila Koźbiał.
Według danych UKE, w 2021 roku do rąk polskich konsumentów trafiały średnio 2 mln przesyłek dziennie. Z badań zleconych przez DS Smith wynika, że 40 proc. z nich zdarza się odbierać paczki, które są zbyt duże w stosunku do wysłanego produktu, a 43 proc. uważa, że sprzedawcy używają do ich spakowania zbyt dużej ilości taśmy. Tymczasem dziś konsument oczekuje czegoś wręcz przeciwnego - blisko połowa (46 proc.) chce otrzymywać zamawiane produkty w ekologicznych opakowaniach pochodzących z recyklingu.
– Mając świadomość, jak duży wpływ na środowisko mają tego typu praktyki, konsumenci się im sprzeciwiają. Około 1/3 wyraźnie deklaruje, że jeżeli otrzymuje swoje produkty spakowane w zbyt dużym opakowaniu, to następnym razem rozważy zakup u innego dostawcy, a 18 proc. deklaruje, że na pewno nie kupi więcej w takim sklepie – mówi dyrektor marketingu DS Smith w krajach Europy Środkowo-Wschodniej.
Z ubiegłorocznego raportu „Green Generation”, który powstał m.in. przy współudziale Allegro, wynika, że aż 85 proc. polskich internautów i 77 proc. e-kupujących zauważa podczas zakupów w sieci różne nieekologiczne praktyki sklepów. Z kolei raport Gemiusa „E-commerce w Polsce 2022” pokazuje, że dla niemal połowy badanych ważny bądź bardzo ważny jest wpływ formy dostawy i zwrotu zamówionej przesyłki na środowisko. Tzw. zielony e-commerce to w tej chwili jeden z najważniejszych trendów w internetowym handlu.
– Presja ze strony konsumentów jest dzisiaj równie skuteczna jak regulacje prawne, czy potrzeba obniżania kosztów funkcjonowania produktu w całym łańcuchu dostaw – mówi Kamila Koźbiał. – Ma to wpływ na politykę środowiskową firm. Wiedząc, czego oczekują konsumenci, firmy dostosowują się do ich wymogów. Widać to szczególnie w przypadku gigantów rynkowych. Ich działania mają też największy wpływ, ze względu na skalę. Jeżeli wyobrazimy sobie dużą międzynarodową firmę z branży FMCG, to często jedna mała zmiana – chociażby np. o milimetr mniejsze opakowanie – generuje oszczędności środowiskowe w całym łańcuchu dostaw. Ten 1 mm może się przełożyć na np. 20 proc. wzrost ilości produktu w jednym transporcie , co przelicza się na mniej samochodów na drodze i obniżenie emisji CO2.
– Trzeba też zauważyć, że na rynek pracy i na rynek konsumencki wchodzi młode pokolenie 20-latków, dla którego zmiany klimatu i środowisko są bardzo ważne. I ci ludzie sprawdzają, czy firma, w której albo chcą pracować albo od której chcą kupować produkty, działa w sposób zrównoważony. Ta presja – wraz z rosnącą liczbą młodych ludzi, dla których jest to ważne – będzie tylko rosła – dodaje dyrektor Instytutu ESG Damian Kuraś.
Jak wskazuje, w działaniach na rzecz zrównoważonego rozwoju najbardziej zaawansowane są duże firmy i korporacje, które od lat są obecne na międzynarodowych, bardziej rozwiniętych rynkach, gdzie większa jest też świadomość ekologiczna konsumentów. To one są pionierami zmian, ale prośrodowiskowe rozwiązania muszą wdrażać w tej chwili coraz mniejsze podmioty. Skłania je do tego nie tylko presja konsumentów, ale i aktualna sytuacja polityczno-gospodarcza wywołana wojną w Ukrainie.
– Firmy, które chcą się rozwijać, muszą jak najszybciej wprowadzać zmiany prośrodowiskowe, wdrażać technologie, które będą ograniczały zużycie energii i surowców. Muszą też tworzyć nowe produkty i usługi, które będą dostosowane do tej zielonej zmiany – podkreśla Damian Kuraś. – Takie działania są niezbędne, ponieważ wojna w Ukrainie sprawiła, że wzrosły ceny energii, spadła dostępność paliw. Firmy muszą więc przejść transformację energetyczną, inwestować w technologie dzięki którym będą oszczędzać surowce, generować mniej odpadów. Dzięki temu będą konkurencyjne na rynku. Wcześniej dużo mówiło się o tym, że wiele z nich robi tzw. ekościemę, czyli pozorowane ruchy ekologiczne i oczywiście to cały czas ma miejsce. Jednak biorąc pod uwagę, że ceny energii i surowców rosną, to tak naprawdę dziś w zdrowym interesie firm nie są działania pozorowane, ale aktywne działania na rzecz oszczędzania tych zasobów.
Rynkowi eksperci wskazują, że zrównoważony rozwój i społeczna odpowiedzialność biznesu w nadchodzących latach znacząco wpłyną na politykę firm niemal z każdej branży. Wymuszą to właśnie rosnące oczekiwania konsumentów dotyczące ochrony środowiska i klimatu. Badanie przeprowadzone przez Unilever pokazało, że już w 2017 roku ponad 33 proc. konsumentów deklarowało, że wybiera marki, które w ich opinii działają prospołecznie i proekologicznie, a z upływem czasu ten odsetek rośnie. Wciąż potrzebna jest jednak zakrojona na szeroką skalę edukacja ekologiczna, która skłania Polaków do działań na rzecz środowiska i klimatu, a tym samym oddziałuje również na politykę poszczególnych marek.
– Cieszy mnie to, że edukacja w zakresie ochrony środowiska – o tym, jaki mamy na nie wpływ , dlaczego trzeba segregować śmieci albo dlaczego trzeba zakręcać wodę – trafia już do dzieci od najmłodszych lat. Myślę, że gdy już będą dorosłymi i świadomymi konsumentami, być może będą podejmowali trochę inne decyzje niż my – mówi Anna Czartoryska-Niemczycka, aktorka.
Na razie stopa bezrobocia pozostaje na niskim poziomie 5,2 proc. Sytuacja na rynku pracy będzie jednak mocno skorelowana z bieżącą sytuacją gospodarczą, ale także z perspektywami polskiej gospodarki, którą czeka spowolnienie. Widać to po danych makroekonomicznych za grudzień 2022 roku. Badania wskazują też, że przybywa firm, które w najbliższych miesiącach planują redukcje zatrudnienia. Najbardziej zagrożone są te branże, na których produkty spada popyt. To m.in. meble oraz sprzęt RTV i AGD.
− Wiemy, że w 2023 roku będzie spowolnienie, ważne jest, jak będzie wyglądała perspektywa roku 2024, a to trochę zależy od tego, czy dostaniemy KPO, bo to będzie potężny zastrzyk dla gospodarki. Dziś mamy do czynienia z sytuacją, w której właściwie inwestycje stanęły i firmy bardzo mocno liczą pieniądze – mówi agencji informacyjnej Newseria Biznes dr hab. Jacek Męcina, prof. UW, doradca zarządu Konfederacji Lewiatan. − Wstrzymane zostały w większości firm rekrutacje, a czy będą szersze restrukturyzacje, to właśnie zależy od tej perspektywy. Jeżeli będą pozytywne informacje o starcie inwestycji, m.in. tych związanych z planem odbudowy i dodatkowymi środkami unijnymi, spodziewam się, że bezrobocie wzrośnie niewiele, do poziomu mniej więcej 5,8−5,9 proc.
W grudniu 2022 roku bezrobocie w Polsce wzrosło minimalnie do 5,2 proc. To wciąż jeden z najniższych wskaźników w historii. Jednak zdaniem Jacka Męciny, jeśli nie będzie środków i perspektyw rozwojowych, a dodatkowo pojawią się zbyt duże roszczenia płacowe, na poziomie powyżej 12–13 proc., to firmy będą zmuszone wdrożyć programy restrukturyzacji, co zaowocowałoby bezrobociem rzędu 6–6,8 proc. na koniec 2023 roku. Największe ryzyka będą dotykać branże związane z konsumpcją dóbr trwałych, czyli budownictwa, branży motoryzacyjnej, a także np. AGD. Cięciom podlegają także usługi marketingowe oraz plany związane z robotyzacją i automatyzacją, które przełożą się na pozycję konkurencyjną polskiej gospodarki.
− Firmy koncentrują się na pracownikach wysoko kwalifikowanych, którzy są potrzebni po to, aby procesy czy to produkcji, czy to świadczenia usług były prowadzone bardziej profesjonalnie. Natomiast spada zapotrzebowanie na pracowników z prostymi kwalifikacjami – mówi dr Jacek Męcina. − Pracodawcy mocno odczuwają skutki zmian podatkowych związanych z Polskim Ładem, później wielokrotnie poprawianym. I o ile we wcześniejszych latach czy to z dużymi podwyżkami minimalnego wynagrodzenia, czy dynamiką wzrostu płac, czy zmianami podatkowymi radziły sobie, w tym roku widać wyraźnie, że spowolnienie i problemy gospodarcze przełożyły się także na kłopoty firm. Do tego dochodzą wyższe koszty energii i presja płacowa.
Jak wynika z 46. edycji badania „Plany pracodawców”, zrealizowanego przez Instytut Badawczy Randstad wspólnie z GfK, zdecydowana większość pracodawców w skali kraju (74 proc.) w najbliższych miesiącach planuje pozostawić zatrudnienie na obecnym poziomie. To rekord w historii badania. Zwiększenie zatrudnienia w nowym roku prognozuje natomiast 16 proc. firm i jest to wynik o 9 pkt proc. gorszy niż w poprzedniej edycji badania i o połowę niższy niż przed rokiem. Przybywa natomiast firm, które w najbliższych miesiącach będą redukować zatrudnienie (7 proc., wzrost o 3 pkt proc. w ciągu pół roku). Dodatkowo firmy czekają zmiany w prawie pracy.
− W tym roku będą wchodzić w życie przepisy o pracy zdalnej i przepisy dotyczące kontroli trzeźwości, ale już rząd przyjął duże zmiany związane z implementacją dyrektywy work−life balance oraz dyrektywy informacyjnej, która nałoży cały szereg nowych obowiązków na przedsiębiorców – informuje dr doradca zarządu Konfederacji Lewiatan. − To są dodatkowe urlopy, pięć dni urlopu na opiekę nad wymagającym opieki członkiem rodziny, to mogą być dzieci, ale mogą być także np. nasi starsi rodzice czy współmałżonek. To jest pięć dni niepłatnego urlopu, a do tego dochodzą jeszcze dwa dni płatne w połowie wymiaru wynagrodzenia pracownika związane z tzw. nadzwyczajnymi okolicznościami. Te zmiany oznaczają także, że ograniczymy możliwość stosowania umów na czas określony, a w każdym razie objęte one zostaną szerszą ochroną.
Około 200 składów elektrycznych, wartych ponad 7 mld zł, zasili do 2026 roku tabor Polregio, czyli największego w Polsce przewoźnika kolejowego, który wczoraj podpisał w tej sprawie umowy ramowe z producentami. To rekordowe jak dotąd zamówienie dla polskiej kolei regionalnej, które w dużej mierze sfinansują środki unijne. Nowoczesne pociągi, wyposażone m.in. w Wi-Fi i klimatyzację, zaczną już za dwa lata sukcesywnie się pojawiać we wszystkich województwach, z którymi Polregio ma podpisane umowy.
– To jest kamień milowy, jeśli chodzi o polską kolej regionalną, która w każdym cywilizowanym kraju stanowi 80-85 proc. przewozów. U nas jest trochę inaczej, ale to się zmienia. Ten nowy tabor pomoże przekroczyć tę granicę – mówi agencji Newseria Biznes Artur Martyniuk, prezes zarządu Polregio.
Umowy ramowe zostały podpisane z czterema producentami taboru na dostawę do 200 składów elektrycznych, w tym ok. 15 pojazdów wodorowych i hybrydowych. To spółki FPS H. Cegielski, Pesa Bydgoszcz, Newag oraz Stadler Polska, które w ciągu trzech najbliższych lat mają dostarczyć nowoczesne, funkcjonalne pociągi z Wi-Fi i klimatyzacją, które będą osiągać prędkość do 160 km/godz., a dzięki temu na zmodernizowanych i przystosowanych do takiej prędkości odcinkach skróci się czas podróży.
– Ta umowa doprowadzi do wielkiej modernizacji całego taboru Polregio, który obsługuje miliony polskich pasażerów dojeżdżających codziennie do pracy, szkół, szpitali. W dość krótkiej perspektywie czasowej nasi obywatele będą mieć możliwość podróżowania wygodnymi, bezpiecznymi pociągami na krótkich odległościach – mówi Arkadiusz Mularczyk, sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. – Ten nowy tabor będzie produkowany w Polsce. Tak więc w sumie są to cztery spółki, z których część należy do polskiego kapitału, ma produkcję w naszym kraju. To stwarza szansę na nowe miejsca pracy i podatki, które zostaną w Polsce – dodaje.
Nowy tabor dla Polregio to rekordowe jak dotąd zamówienie dla polskiej kolei regionalnej, warte łącznie ponad 7 mld zł. To finansowanie będzie pochodzić w dużej mierze z unijnych grantów i pożyczek (w tym z Krajowego Planu Odbudowy oraz programów FENiKS i RPO) oraz innych źródeł (m.in. z Europejskiego Banku Inwestycyjnego), a także komercyjnych instrumentów dłużnych i środków własnych przewoźnika, który znajduje się obecnie w stabilnej sytuacji finansowej. W ostatnich dwóch latach zabezpieczył blisko 10 mld zł po stronie przychodów do 2030 roku w wieloletnich umowach z urzędami marszałkowskimi. Teraz posłużą one jako zabezpieczenie zobowiązań zaciągniętych przez Polregio na zakup nowego taboru.
Nowe pociągi dla Polregio zostaną zamówione w dwóch wersjach: krótszej, dwuczłonowej (maksymalnie 60 składów i co najmniej 130 miejsc siedzących w każdym) oraz dłuższej, trzyczłonowej (maksymalnie 140 składów po minimum 210 miejsc siedzących). Oprócz klimatyzacji i bezprzewodowego internetu będą wyposażone m.in. w system dynamicznej informacji pasażerskiej, a ich układ wnętrza zostanie przystosowany do potrzeb osób z niepełnosprawnością – pojazdy będą niskopodłogowe i jednoprzestrzenne, z pochylnią lub automatyczną windą.
– Te 200 nowych składów wprowadzonych do ruchu wymieni bardzo zużyte i mało komfortowe wozy. Zmiana będzie fundamentalna – mówi Krzysztof Zdziarski, prezes PESA SA. – Dziś tabor przygotowujemy już nie tylko do podróży, ale również do pracy, więc on jest wyposażony m.in. w szybkie łącza i stoły, na których można rozłożyć laptopy, żeby ten czas przejazdu, z reguły wynoszący do godziny, wykorzystać efektywnie.
Podpisanie umów ramowych to jak na razie pierwszy krok na drodze do pozyskania nowego taboru. Kolejnym będzie udział Polregio w konkursach, których ogłoszenie planuje Centrum Unijnych Projektów Transportowych. Od momentu rozstrzygnięcia konkursu przez CUPT spółka w ciągu kilku tygodni ogłosi aukcję elektroniczną, a następnie na jej podstawie podpisze umowę lub umowy wykonawcze z producentami nowego taboru.
– Umowy ramowe zostały podpisane, ale teraz czas na kolejne kroki – m.in. warunki przetargowe, specyfikacje pojazdów etc. – które są już w przygotowaniu i powinny nastąpić na przestrzeni kilku następnych tygodni. Musi nastąpić koncentracja na umowach wykonawczych, dopiero wtedy rozpocznie się produkcja taborów – mówi Krzysztof Zdziarski.
Zgodnie z harmonogramem pierwszy pociąg zamówiony przez Polregio ma zostać dostarczony w 2025 roku, a koniec dostaw nastąpi w lipcu 2026 roku. Nowe składy będą się sukcesywnie pojawiać we wszystkich województwach, z którymi Polregio ma podpisane umowy wieloletnie.
Nowy tabor dla Polregio to punkt kulminacyjny wieloletniego programu inwestycyjnego, który jest największym w historii tej spółki. Jego realizacja pozwoli na znaczne podniesienie komfortu podróży pasażerów i dalszy rozwój siatki połączeń, a w efekcie zwiększy liczbę pasażerów i przychody spółki z działalności podstawowej, czyli realizacji przewozów pasażerskich.
– Wymiana starego taboru na nowy, modernizacja i budowa nowych punktów utrzymania taboru oraz rozwój siatki połączeń, w tym wysoka częstotliwość kursowania pojazdów na danym odcinku, są ważnymi elementami rozwoju kolei regionalnej – podkreśla prezes Polregio Artur Martyniuk. – Ze wsi czy małego miasteczka do dużego miasta składy powinny jeździć co 15 minut, żeby pani Kowalska i pan Kowalski, którzy przyjdą na nasz przystanek, bez uczenia się rozkładu jazdy na pamięć wiedzieli, że jeśli się spóźnią, to na kolejną będą musieli czekać 15 minut. To jest bardzo ważne i to jest też kwestia większego finansowania ze strony marszałków województw, organizatorów transportu. Im większe finansowanie, tym większa siatka połączeń. Mając do tego nowy bądź zmodernizowany tabor, będziemy mogli jeszcze lepiej świadczyć nasze usługi, bo my przede wszystkim mamy pomagać Polkom i Polakom, żeby zaspokoić ich podstawową potrzebę, jaką jest swobodne, codzienne przemieszczanie się.